... bo akurat z dzieciństwa ten tytuł dobrze kojarzyłem, choć za wiele z niego nie pamiętałem (głównie, że "czytał Tomasz Knapik" i sceny w lochach). Niestety, na chwilę obecną ten tytuł już mi się pozytywnie nie kojarzy.
Przede wszystkim straszne błędy obsadowe. O'Donnell, Sutherland i Sheen są nijacy, Wincott i Platt nawet nieźle grają, ale jednak tylko nieźle, McGanna tam wciśnięto nie wiem po co, De Mornay jest seksowna i tym się jej rola kończy, zaś najwięcej pretensji mam do Tima Curry'ego, którego w innych rolach sobie cenię, a który niestety miast zagrać Richelieu zagrał... Tima Curry'ego. W ogóle kardynał to achillesowa pięta tego filmu, bo o ile spiskowanie przeciwko królowi jeszcze jako tako zdzierżę, to erotomanii i załatwiania spraw jak nie siłą to... siłą - nie. Gdzie się podział ten genialny, zawsze będący poza wszelkimi podejrzeniami intrygant?
Fabuła jest nieciekawa i w pewnym momencie jakoś przestało mnie interesować co się dzieje z bohaterami, a niektóre "dramatyczne" zwroty akcji są wręcz śmieszne. Parę niezłych pojedynków, fajny klimat, muzyka, parę momentów Platta i Wincotta, ciałko De Mornay - jedyne plusy jakie dostrzegam. Zdecydowanie wersja z lat 70. bardziej mi podchodzi.
Mam bardzo podobne odczucia - niestety, też inaczej go wspominałam. Żarty chwilami stylizowane na "bondowskie", ale daleko im do oryginału. Rebecca De Mornay oczywiście piękna, ale jakoś jej uroda wydawała mi się zbyt współczesna. Przynajmniej piosenka w wykonaniu Bryana, Singa i Roda się nie zestarzała;]
taki już urok tytułów, które pamiętamy z dzieciństwa - po latach to nie ten sam film..
Oglądając ten film, odniosłam właśnie takie wrażenie, że będąc dzieckiem nawet można go polubić, natomiast dla dojrzałego widza jest już trudny do zdzierżenia. Nie oskarżałabym jednak aktorów o złe wcielenie się w postacie. Oni po prostu nie mieli czego grać, scenariusz jest tak źle napisany, że nie daje nam czasu na polubienie bohaterów, a dialogi są wręcz tandetne i wywołujące zażenowanie. Wydaje mi się, że by nieco lepszym scenariuszu ci aktorzy byliby w stanie stworzyć pełnokrwistych muszkieterów, takich jakich kochamy z książki.
Ten film można raczej uznać za parodię "Trzech muszkieterów". Po przeczytaniu książki trudno w nim odnaleźć jakieś wspólne wątki. Moim zdaniem strata czasu, liczyłem na coś innego.
Ludzie, powiedzcie mi dlaczego aż trzykrotnie odtwórcą roli Aramisa w ekranizacjach muszkieterów był pederastą? Mój komentarz nie ma na celu wdawać się w ideologiczne kłótnie na temat LGBT. Chcę tylko zwrócić uwagę na tą dziwną przypadłość muszkietera Aramisa. Gdyby jeden z muszkieterów był homoseksualistą (mówię oczywiście o aktorach) nawet w każdej ekranizacji, to można powiedzieć że to tylko przypadek. Ale aż trzykrotnie trafiło na nieszczęsnego Aramisa???
Za to piosenka promująca film jak najbardziej na plus. Bryan Adams, Rod Steward i Sting - takiego tria nic nie przebije, dziś takich utworów już nie ma.
To jedyna wersja w której aktorzy są w podobnym wieku co ich bohaterowie więc mi się O'Donnell w roli D'Artagnana podobał, lepsze to niż Orlando w latającym zamku a oba filmy są od Disneya.
Problemem tego filmu, jak i większość ekranizacja, adaptacji jest całkowita rozbieżność z książką i zbyt krótki czas trwania.