Perfekcyjnie utkana ze słów wypowiedzianych i z tego, co mówią oczy opowieść o miłości, pożądaniu i nadziei, ale nade wszystko o istocie poświęcenia. Patrice Leconte nie koncentruje się tutaj bowiem na samym motywie zaistniałego uczucia, ale na tym, jak do niego doszło, w jaki sposób się narodziło, jaki zbieg okoliczności był powodem jego powstania. "Na zawsze twoja" to zatem sui generis portret psychologiczny nie tyle kochanków, chociaż ich także, ale głównie bohatera, jakkolwiek drugoplanowego, który w sposób świadomy i w pewnym sensie roztropny usuwa się w cień, aby inni mogli być szczęśliwi. To właściwie opowieść o nim, bo to on jest animatorem poszczególnych sytuacji, to on determinuje zdarzenia, kształtuje je i pozwala im, bądź nie, zaistnieć. Ten film nie niesie ze sobą zbyt wielkiego przeslania chrześcijańskiego, w zasadzie w ogóle go tam nie ma (poza sceną, w której Lotta uczestniczy w nabożeństwie), ale za to poucza o wadze wypowiedzianych słów i złożonych obietnic (oryginalny tytuł filmu: "A promise" - obietnica), o tym, jak bardzo ważny może stać się dla nas drugi człowiek i że jest sens w oczekiwaniu, chociaż uzmysławiamy sobie, że najpewniej nie przyniesie ono spodziewanego rezultatu. Nigdy jednak nie wiadomo... Film jest melodramatem, ale dość nieklasycznym. Wprawdzie obecne są tu motywy cierpienia i tęsknoty, pojawiają się łzy, ale wszystko kończy się dobrze, jak na melodramat nie przystało.
Pierwsze zdanie powyższej wypowiedzi zachęciło mnie do obejrzenia filmu, za co autorowi serdecznie dziękuję. Film zachwycił mnie ujmującą grą spojrzeń, którą w przepiękny sposób zaprezentowali nam główni bohaterowie. Subtelny obraz miłości, do którego jeszcze kiedyś powrócę.
Mam wrażenie, że oglądaliśmy dwa różne filmy :(.
Może czytałeś książkę wcześniej i stąd ta, w moim mniemaniu - wybacz, nadinterpretacja?
Dziękuję za tę wypowiedź, która pozwala mi wierzyć, że nie tylko ja widzę więcej niż większość osób, które oceniły ten film.