To w jednej ze scen tego filmu po raz pierwszy słyszymy głos Chaplina. W restauracji improwizuje piosenkę w nieistniejącym języku. Mimo to jej treść jest całkowicie zrozumiała! Tę wielką scenę odbieram jako żarliwe wyznanie wiary w to, że nie potrzebne są słowa, by znaleźć porozumienie. Ludzie są w stanie zjednoczyć się ponad językiem. Jednym ze środków prowadzących do tego może być sztuka – więc i kino. Przecież filmy Chaplina uwielbiano w Ameryce, Europie, ZSRR, Chinach...! To jak długo zwlekał z wprowadzeniem do swoich filmów dialogów było z pewnością przemyślaną decyzją, a nie przejawem zacofania.
Na pewno także „Dzisiejsze czasy” zdobywały szeroką widownię zjadliwą satyrą społeczno-polityczną. W niektórych (tych najbardziej komicznych) scenach, przyłapywałem się na tym, że śmieję się, gdy w zasadzie powinienem płakać. Być może problemy ujmowane są tu nieco naiwnie, ale równoważy to bardzo głęboka, zarazem niezwykle prosta filozofia człowieka, promieniująca z całego obrazu.
Z pewnością „Dzisiejsze czasy” nie pozbawione są przestojów, zwłaszcza w środkowej części. Równoważą to jednak walory, które zaznaczyłem wcześniej. Dodałbym do nich jeszcze łagodnie i bardzo dyskretnie przedstawioną historię miłości. O znakomitości filmu niech świadczy także moje zdziwienie tym, jak silne inspiracje znalazł w nim Munk, tworzący „Zezowate szczęście”, czy Jarmusch reżyserujący „Poza prawem”.
Ostatni z wielkich niemych filmów i piękne pożegnanie Charliem - włóczęgą!